Kaukaz - Elbrus i Kazbek 08-2014
Przejazd z Rosji do Gruzji (6 dzień)
W sobotę po południu przyjechałem taksówką do hotelu w Terskol. Okazało się, że mój pokój miał kosztować 700 rubli, a właścicel zażądał 1000 rubli, do tego 150 rubli za przechowanie rzeczy. Trudno, nie chciało mi się chodzić po okolicy i szukać czegoś tańszego. Zabrało mi się trochę ubrań do prania po pobycie na Elbrusie - znalazłem pralnie niedaleko w innym hotelu, za 300 rubli, a gotowe i wysuszone ubranka odebrałem po 3 godzinach. W Rosji każdy cudzoziemiec musi obowiązkowo się zameldować. W Terskol obowiązek ten można dopełnić na poczcie, która jest czynna tylko do 18:00. Hotel potwierdza zameldowanie. W niedziele rano się spakowałem i skierowałem się na przystanek "marszrutek". Odjeżdżają do Nalczika co godzinę, ja wybrałem się na 8 rano. W busie spotkałem ponownie fotografa Dario z Holandii. Wymieniliśmy się adresami, dzieki temu dostałem od niego klika zdjęć. W Nalcziku byliśmy około 10:00. Tuż obok czakała "marszrutka" do Władykaukazu, prawie pełna, tak, że na odjazd nie trzeba było długo czekać. Podróż zajęła kolejne 1.5 godziny. Zaraz jak zatrzymaliśmy się we Władykazukazie (przystanek przy głównej ulicy), podbiegło kilku naganiaczy, którze oferowali przejazd do Tbilisi w Gruzji za jedyne 4000 rubli. Po targach cena spadła do 1800 rubli. Jak się później okazało, wystarczyło przejść na druga stronę ulicy, gdzie jest postój taksowek i marszrutek do Gruzji. Przejazd można załatwić bezpośrednio, bez pośredników, za 1200 do 1500 rubli od osoby. Czekaliśmy jeszcze godzinę, zanim doszło jeszcze klika osób, potem jeździliśmy po mieście, aby zabrać kolejne 2 osoby. Podjechaliśmy też pod blok, gdzie mieszkał znajomy kierowcy celnik, któremu kierowca zostawił paczkę.
Granica Rosyjsko - Gruzińska w Wierchnyj Lars na gruzińskiej Drodze Wojennej przebiega w miejscu, gdzie dolina zbiega się w wąwóz, otoczony stromymi skalnymi ścianami. Przed wjazdem na przejście graniczne ustawiła się 5 kilometrowa kolejka samochodów. My dojechaliśmy lewym pasem 100m od szlabanu. Kierowca podszedł do milicjanta porozmawiać. Po chwili wrócił i wjechaliśmy pod sam szlaban, a inni kierowcy bez protestu zrobili nam miejsce. Zaraz podniósł się szlaban i wjechaliśmy na rosyjskie przejście graniczne. Samochody były ustawione po klika do poszczególnych stanowisk odpraw. Kierowca kiwnął do znajomego milicjanta, który pilował porządku, ten sie odwrócił, tak, aby nas nie widziać, a my od razu podjechaliśmy do stanowiska odpraw. Inni znowu ustępuja, nikt nie protestuje. Na stanowisku odpraw kierowca "przywitał" się z celnikiem, podając ręke ze zgiętym kciukiem. My wysiedliśmy i przeszliśmy do budynku z paszportami, gdzie odbywała się odprawa paszportowa. Do Gruzji przejeżdża się dalej wąwozem i tunelem. Po obu stronach drogi piętrzą się strome skalne ściany. To tu dwa dni później zejdzie lawina kamienna, zabiając 2 kierowców TIR z Turcji i blokując przejście jedyne przejście graniczne z Gruzji do Rosji na wiele tygodni. Po sronie gruzińskiej przejscie graniczne funkcjonuje tak, jak w UE. Nie ma kolejek, nie trzeba okazywać "wdzięczności".
Do Kazbegi, czyli po gruzińsku Stepansminda jest od granicy klika kilomertów, dojechaliśmy tam przed 16:00. Wysiadłem przy głównej drodze i zapytałem młodych ludzi o kwaterę. Jeden z nich gdzieś zadzwonił i po chwili zawiózł mnie na małego domku na łące, gdzie dostałem elegancji pokój za 20 Lari. Gospodyni, bardzo uprzejma (Nato tel. +99 5 98 28 04 48), rano przygotowała śniadanie.
Kazbek (dzień 7-9)
Punktualnie o 6 rano pojawiła się zamówiona taksówka. Za 50 Lari wjechaliśmy na wzgórze Gergeti (wys. 2100m), w pobliże klasztoru. Po drodze zabraliśmy ludzi z Ukrainy, którzy dopiero, co przyjechali i też mieli zamiar wejść na szczyt. O 7 rano rozpocząłem podejście. Ścieżka wiedzie najpierw przez zarośla, aby po pół godzinie wyjść na łąką. Do wysokości 3000 m idzie się po łagodnie wznoszącym się terenie trawiastym. Na wysokości około 3000m osiągnąłem wzgórze Sabertse, skąd rozciąga się widok na lodowiec Gergeti, Kazbek, a w oddali ledwo widoczny cel dnia - stacja meteo, czyli schronisko Bethlemi Hut na wysokości 3680m. Dalej idzie się trochę w dół, aż do potoku, gdzie trzeba znaleźć odpowiednie miejsca, aby przekroczyć suchą nogą. Potem jeszcze trochę do góry, aż do początku lodowca Gergeti. Po drodze, przed wejściem na lodowiec stały namioty. Dobrze jest tam zaplanować dodatkowy biwak, w celu zdobycia lepszej aklimatyzacji. Na lodowcu mogłem się poruszać bezpiecznie bez raków, ponieważ lód był pokryty kurzem i kamyczkami. Szczeliny nieliczne, o tej porze roku całkowicie odkryte i doskonale widoczne. Zejście z lodowca na morenę, przed 200m podejściem do stacji, jest trochę skomplikowane - należy kontynuować dalej, jakby mijając stacje, aż znajdziemy ścieżkę na morenie i dogodne zejście z lodowca.
Do stacji meteo dotarłem trochę zmęczony, po 9 godzinach marszu. Budynek stacji sprawia bardzo przykre wrażenie, nie był remontowany od kilkudziesięciu lat i jest kompletnie zdewastowany. Mieszkanie w budynku, to raczej wątpliwa przyjemność, polecam własny namiot za 10 Lari.
Namiot rozłożyłem naprzeciw tablicy wzniesionej ku pamięci Marii i Lecha Kaczyńskich. Obok namioty miała grupa Ryszarda Pawłowskiego. Jeden z ich namiotów, który był tyle duży, że można w nim stać, dwa dni później nie wytrzymał naporu wiatru i jego konstrukcja się połamała. Ich namioty i plecaki zostały przetransportowane na grzbietach koni, które można wynająć po 250 Lari od konia. Koń zabiera po 2 plecaki.
Sprawdziłem prognozę pogody - na następny dzień (wtorek) zapowiedziany był wiatr 25m/s, a przez 2 kolejne dni 45 do 50m/s. Miałem dobrą aklimatyzację po Elbrusie, więc zdecydowałem, że zaatakuje szczyt następnego dnia.
Trochę zaspałem, zamiast o 2 nad ranem, obóz samodzielnie opuściłem o 2:50. Innych światełek czołówek już nie widziałem, a drogę przez morenę wyszukiwałem na zasadzie, gdzie "puszcza", korygując według śladu na GPS. Kompletna ciemność, a moja czołówka świeciła na 20m. Pilnowałem, aby trzymać się jak najdalej od ściany po prawej, skąd bez przerwy spadają kamienie, a czasami lawiny kamieni. Po godzinie dogoniłem ekipę wpinaczy z Turcji i już z nimi doszedłem na szczyt. Przejście przez morenę jest uciążliwe i trwa klika godzin, nie zyskuje się dużo na wysokości, ale GPS pokazuje o 500m więcej podejścia, niż faktycznie osiągnięte przewyższenie, a to, dlatego, że cały czas się poruszamy góra - dół. Około 6 rano zrobiło się jasno, my weszliśmy na lodowiec, gdzieś na wysokości 4000m. Około 8 rano byliśmy na plateau (4400m), gdzie zastaliśmy klika namiotów trzepoczących na wietrze. Dalej szlak skręca w prawo i trawersem podchodzi się w kierunku szczytu. Szczeliny są nieliczne i o tej porze roku (sierpień) dobrze widoczne, tak, że nie związaliśmy się liną, ani nie założyliśmy raków, aż zaczęło się robić stromo, gdzieś w połowie tego trawersu. Pogoda stawała się coraz gorsza i wiatr był na tyle nieprzyjemny, że musiałem założyć gogle. Na wysokości 4900m wchodzi się na szeroko przełączkę i tu skręca w lewo w kierunku szczytu. Przedtem trzeba pokonać śnieżną ściankę około 70m i nachyleniu nie więcej niż 45 stopni. Jest to najtrudniejsze miejsce całego podejścia, jeśli w ogóle można to nazwać trudnościami.
Na szczycie byliśmy około 10 tej, niestety wiało i nie było za wiele widać. Zaraz po zejściu ze ścianki, zdecydowaliśmy, że się rozwiążemy, bo teren łatwy i znany nam już z podejścia. Schodząc, spotkaliśmy starszego pana z Rosji, który szedł samotnie w kierunku szczytu. Pomogliśmy mu założyć raki, które były jakoś bardzo stare, a za ubranie miał "waciak" powiązany sznurkiem. Tuż przed wejściem na morenę spotkałem Ryszarda Pawłowskiego z klientami, którzy się aklimatyzowali. Zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia. Przejście przez morenę zajęło kilka godzin i około 3 po południu zmęczony wpadłem do namiotu przy stacji meteo. W nocy wiatr już tak się nasilił, że co chwilę się budziłem i miałem wrażenie, że odfrunę razem z namiotem. Rano zauważyłem, że jedna z rurek mojego namiotu („Khumbu” prod. Marabut) jest zgięta, ale więcej szkód nie było. Gorzej wyglądał duży namiot Ryszarda, który się złożył i połamał na wietrze. Prognozy meteo tym razem się sprawdziły. Postanowiłem się szybko zwijać i zejść na dół, zanim na dobre się rozpada. Pawłowski poprosił mnie, abym sprowadził na dół Rafała z jego ekipy, który miał objawy na choroby wysokościowej i nic nie jadł od 3 dni. Do złożenia namiotu musiałem poprosić o pomoc ludzi, bo na takim wietrze sam nie dałbym rady. Zanim się spakowałem do końca, okazało się, że Rafał już wyruszył sam. Wyruszyłem szybko w dół, aby go dogonić. Lodowiec był umyty po deszczu, więc zejście bez raków byłoby trudne i niebezpieczne – ewentualne poślizgniecie się mogło się zakończyć w szczelinie. Gruzin prowadzący w dół po lodowcu konie (mają podkowy z kolcami), też się ślizgał, a że nie miał raków, buty obwiązał szmatami i już stabilnie szedł dalej. Ciekawy patent. Kilkaset metrów dalej zauważyłem Rafała, który z każdym krokiem walczył o życie balansując na lodzie. Raki zostawił w bazie przy stacji meteo, a nikt nie wpadł na pomysł, bo go sprawdzić przed wyjściem. Razem z grupą Czechów, sprowadziliśmy go w dół lodowca, trzymając z obu stron pod ręce. Do Gergeti zeszliśmy bez problemów około 16:00. Zwiedziliśmy zabytkowy klasztor na wzgórzu i taksówką dojechaliśmy do miasteczka Stepansminda.